Wspomnienie o moim przyjacielu Edwardzie Borowskim

Od lewej: NN, Walerian Meysztowicz (1893-1982), ksiądz kanonik Bazyliki św. Piotra, radca kanoniczny Ambasady RP przy Stolicy Apotolskiej; Kazimierz
Papée (1889-1979), ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej;
Edward Borowski (1905-1987), II sekretarz ambasady;
Wacław Zabiełło, oficer II Korpusu Polskiego.

Nie pamiętam Edzia sprzed wojny, czyli z Wilna. Piszę „nie pamiętam”, bo oczywiście znaliśmy się. U nas wszyscy się znali. Z Edziem dzieliła mnie przepaść wieku. Gdy on zdawał maturę w 1929 r. w gimnazjum Zygmunta Augusta w Wilnie, to mnie jeszcze nie było w szkole. Borowski był w tej samej klasie, co Czesław Miłosz i Janek Meysztowicz. Nie daleko od nich, ale trochę za nimi widzę Czesława Jeśmana, też szczerze mu oddanego przyjaciela do końca. Widzę ich wszystkich przymknąwszy oczy. Tylu, tylu… „naszych”.

Nie, sprzed wojny Edzia nie pamiętam. On mnie chyba też nie pamiętał, bo któż by tam zadawał się ze szczeniakami. Podczas wojny polskiej i tej drôle de guerre francuskiej też nie spotkaliśmy się. On emeszeciarz, przez Rumunię do Paryża i Angers, a potem przez Tuluzę i Bóg raczy wiedzieć kędy. Wraz z Emerykiem Hutten-Czapskim dostali się do Afryki francuskiej, by tam godnie reprezentować Polskę poza Polską oraz wykłócać się o naszych żołnierzy, dosłownie zesłanych na ciężkie roboty w tropiku przez naszych historycznych aliantów. Ja wtedy robiłem wojsko we Francji, a potem w Wielkiej Brytanii… Było to dużo nudniejsze i miało mniejszy sens niż perypetie Edzia. Edzia do wojska nie przyjęli, mimo tego ze brali chorych i kaleki. Wszystko było jedno. Edzio miał naprawdę ciężką chorobę serca i był przekonany, że w końcu właśnie na to serce umrze. Stało się inaczej, umarł na raka wątroby. C’est la vie…

No i nareszcie, znowu przymknąwszy oczy, widzę Edzia w Londynie, gdzie zameldował się w MSZ-cie po uwolnieniu Afryki przez Amerykanów. Taki elegancki, wysmukły, raczej przystojny młody człowiek. Jest bodaj 1943 rok… Edzio jest jak zawsze, i przedtem i potem, raczej drobiazgowy, uśmiechnięty, ale na dystans. Patrzy może trochę z góry, trochę drwiąco. Było z czego drwić. Pamiętam, że na przykład naszego polskiego generalissimusa nazywaliśmy „Sikuś”. Był ten nasz przywódca zapatrzony w swoją własną wielkość. Polska umierała nam w oczach. On zwalczał piłsudczyków. Brrr…

Musieliśmy wtedy z Edziem bardzo szybko wejść w komitywę, o co zresztą dwóm Wilniukom nie trudno. Mieliśmy dużo wspólnych przyjaciół i krewnych. Zahaczało się to wszystko jakoś w tym londyńskim black-outcie. Na nic nie było czasu, chyba na te nasze Polaków rozmowy… Byli czasy…

Musieliśmy wtedy jakoś się dopasować dość solidnie, skoro Edzio był jednym tylko z dwóch rodaków, którzy przyjechali do Sandhurst na moją promocję oficerską. Wracaliśmy potem zaraz pociągiem do Londynu. Edzio, pamiętam mówił dużo o armii brytyjskiej. Znał ją z książek, dużo lepiej niż z praktyki. W ogóle Edzio miał fenomenalną pamięć. Był typowym erudytą. Miałem zawsze kłopoty z pamięcią, więc Edzio imponował mi pod tym względem. Imponował mi i w innych rzeczach. Imponowała mi jego dobroć, prostota i skromność. To na przykład, że miał zaliczony doktorat prawa na U.S.B. dowiedziałem się znacznie później i oczywiście nie od Niego…

Następne nasze spotkanie wypadło nam w Rzymie, gdzie zjawiłem się po matkę, by wspólnie emigrować do Argentyny. Edzio wtedy był bardzo ważny. Właśnie niedawno przyjechał na stanowisko radcy Ambasady przy Watykanie, u Pappeusza. Miał śliczny mundur służby dyplomatycznej ze złocistym szamerowaniem, ze szpadą, z pióropuszem i innymi fintifluszkami. Nie pamiętam przy jakiej to okazji widziałem Go tak ubranego, po raz pierwszy i ostatni. Żartowaliśmy, że zamieniliśmy się rolami. Teraz on w mundurze, a ja w cywilu po mojej Pekaperowskiej demobilizacji. Żart jak to żart, tym razem nie było to bardzo wesołe ani dowcipne. Obaj nadrabialiśmy miną.

Dekret o przyjęciu Edwarda Borowskiego w poczet Zakonu Maltańskiego, jako Kawalera Łaski i Dewocji (9 XI 1958)

Znowu minęło ładnych parę lat. Edzio już siedział w Paryżu, gdzie pracował w polskiej sekcji francuskiego radia, gdy ja wróciłem z Argentyny. Widywaliśmy się w Paryżu, o który jakoś zawsze zahaczało się podczas urlopów. Edzio przytył, posiwiał i dorobił się paru zmarszczek na twarzy. Minęły już nam lata durne, lata górne… Edzia nową pasją była genealogia. Jak i dlaczego Edzio wziął się za genealogię właściwie nie wiem. Zgaduję, że trochę tak, jak z tęsknoty za ojczyzną, za domem, ludzie zaczynają zbierać polskie znaczki pocztowe czy monety, to on zaczął sobie odtwarzać przeszłość, którą znał lub nawet nie znał. Więc, jak się ktoś nazywał? A jak była z domu jego matka? Czy mieli córkę… No i już jesteśmy w genealogii od takiego dociekania z tęsknoty. Dalej jeszcze były dwa elementy: przyjaźń z Szymonem Konarskim i sprawy genealogiczne w Polskim Związku Kawalerów Maltańskich. Szymon Konarski zachęcał Edzia do genealogii i często się Borowskim posługiwał w swoich poszukiwaniach, a co do Malty, to właśnie Konarski był w polskiej sekcji Zakonu szefem Komisji Genealogicznej, więc po Jego odejściu zastąpili Go Krzysztof Górski i Edward Borowski. Niekoniecznie zresztą w tej kolejności. Myślę zresztą, że Borowski w tych pracach robił więcej niż Górski. Udowodnić tego nie potrafię… Gdy trochę później wstępowałem do Maltańczyków, to właśnie u Edzia i mojego kuzyna Górskiego musiałem pod genealogicznym potem przeciskać się przez ich surowe egzaminy, aby zostać Kawalerem I klasy czyli Dewocji i Honoru. Bardzo byli surowi… Psiakrew ! Za dużo paplam o sobie, za mało mówię o Edwardzie Borowskim. Ale przecież to co piszę to nie jakieś sztywne curriculum vitae, czy inna biografia. Piszę pożegnanie przyjaciela. Nie umiem z tego pisania wykluczyć samego siebie. Trudno.

Edward Borowski, Strasburg 1970 (fot. A. Borowski)

Wracamy do Paryża. Widzę Jego małe, skromne, ale schludne mieszkanie. Przeniósł się tam po śmierci swego wielkiego przyjaciela Francuza Pierre Sebilleau, u którego mieszkał. Sebilleau, ambasador Francji w Jugosławii zginął tragicznie na polowaniu, gdzie go dosięgła zabłąkana kula. Śmierć Jego Edzio odczuł bardzo boleśnie. Byli oczywiście i inni francuscy przyjaciele. Edzio jak na samotnika, który nigdy nie założył własnej rodziny, przyjaciół miał dużo. Mieszkanie Jego było jak na kawalera, aż przesadnie czyste i uporządkowane. Na ścianach parę rycin i najstarszy plan Wilna, etażerki z książkami…

Dyplom Wielkiego Krzyża Łaski i Dewocji Suwerennego Zakonu Maltańskiego dla Edwarda Borowskiego (11 XII 1975).

Raz do roku Edzio przyjeżdżał do Londynu. Specjalnie w ostatnich latach zamieszkiwał w domu Fundacji Lanckorońskich, który był pod moją kuratelą. Chodziliśmy razem na spacery lub do Muzeum Wiktorii i Alberta, lunch w „Ognisku”… Potem Edzio kładł się na popołudniową drzemkę. Wieczorem przeważnie szedł na kolację do jednego z przyjaciół i tak przez tydzień gadaliśmy, gadaliśmy, gadali…

Gdy Edzio zadzwonił z Paryża, że ma raka wątroby, oniemiałem. Nie wiedziałem, co się w takich wypadkach mówi. Otępiałem, jak dziąsło u dentysty po zastrzyku. Bełkotałem coś bez sensu, że przyjadę do Paryża, że może jednak… Takie zawracanie głowy. Potem rozmawialiśmy prawie codziennie, aż Edzia zabrali do szpitala. W ostatniej rozmowie ze mną powiedział: „Wcale nie jest tak trudno umierać”. I to Jego ostatnie zdanie zostało mi w pamięci i ciągle je słyszę. Niech mu ziemia lekką będzie w tej Francji, na polskim cmentarzu w Montmorency… Wieczne odpoczywanie…

                                                                                                              Aleksander Baron Bystram

 

Odznaczenia Edwarda Borowskiego

Dokumenty, fotografie i odznaczenia ze zbiorów Andrzeja Borowskiego z Warszawy. Biogram Edwarda Borowskiego (1905-1987), dr prawa Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, dyplomaty, genealoga i Kawalera Wielkiego Krzyża Łaski i Dewocji Suwerennego Zakonu Maltańskiego (Oprac. Tomasz Lenczewski).