Stare powiedzenie głosi „de mortuis aut bene aut nihil”. Za Szymonem Konarskim pozwolę się nie do końca zgodzić z tą paremią. Chodzi w tym przypadku o megalomanię, podszywanie się pod cudzych przodków i używanie nieprzysługujących tytułów. Nagminnie uprawiał to mój były przyjaciel Zbyszek Rzeszotarski de Lehndorff, opisany panegirycznie w tomie drugim „Akapitu”[1]. Notabene dzieła heraldyka Konarskiego zajmowały poczesne miejsce w dawnej bibliotece Zbyszka, a moje stanowisko w tej sprawie inkryminowany znał doskonale i śmiertelnie się na mnie obraził po 10 latach przyjaźni. Stało się to bezpośrednio po rozszerzonej przez mnie reedycji broszury Konarskiego „O heraldyce i „heraldycznym” snobizmie” (1992). Umieściłem w niej nazwisko „hr. Rzeszotarski de Lehndorff”, jako wyimaginowany twór[2]. Jego właściciel z różnym skutkiem usiłował uchodzić również w środowisku bibliofilów za hrabiego. Towarzyszyła temu zmiana nazwiska w III Rzeczypospolitej z „Rzeszotarski” na „Rzeszotarski de Lehndorff”. Prawo polskie zezwala na zmianę nazwiska, choćby z racji długoletniego posługiwania się przybranym w życiu codziennym. A co do używania historycznych nazwisk to oczywiście zmiana własnego na „Kościuszko” czy „Mickiewicz” jest wobec USC problematyczna, ale przyjęcie „de Lehndorff” czy „Kalkstein-Stoliński” już nie! Nie ma w tym żadnej logiki, ale urzędnicy kierują się zgoła innymi przesłankami.
Wiedza Zbyszka o genealogii i heraldyce, jak i czasach staropolskich była rozbudowana stosownie do posiadanej przez niego ogromnej biblioteki. Były tam zarówno fachowe dzieła, jak i białe kruki zdobywane na aukcjach antykwarskich jeszcze w głębokim PRL. Na tę pasję złożyło się wiele, ale przede wszystkim zamiłowanie do dawnych czasów. Było to takie antidotum na siermiężne czasy Polski Ludowej. Ukoronowaniem tego stał się zakup zrujnowanego dworu szlacheckiego w Trzciannie, niegdyś siedziby rodu Prandota-Trzcińskich z ziemi rawskiej, który miał szansę być odbudowany przez nowego pana. Ponieważ jednak jego właściciel „rozmienił się na drobne”, więc nic z ruiną nie zrobił, a dzisiaj to prawdziwa rezydencja po gruntownej restauracji przez nowego nabywcę.
Przodkowie Zbyszka nie mieli naturalnie nic wspólnego z ziemiaństwem. Józef Rzeszotarski, jego dziadek przybył do robotniczej Łodzi w 1927 r. na dozorstwo z płockiej wsi Barcik Nowy koło Gostynina. Wieś ta leży około 77 km od Rzeszotar, niegdyś gniazda rodowego Rzeszotarskich herbu Junosza. Od tamtych Rzeszotar Zbyszek odżegnywał się, bo był przecież … Lehndorffem. Jeśli już to wolał większe ziemiaństwo, które uosabiał Dominik Rzeszotarski, przedwojenny właściciel wołyńskich Hałuszczyniec. Przez całe życie pan na Trzciannie nazywał go stryjem i przybierał sobie jego imię. Nikt tego oczywiście wtedy nie weryfikował. Feliks, syn tegoż Dominika mieszkający do dziś w Kanadzie, uśmiał się do żywego z takiej koligacji, kiedy mu o tym przed laty opowiedziałem.
Zbyszek z powodzeniem grał rolę hrabiego w mieście Łodzi, zwłaszcza wobec przyjaciół i znajomych nieznających tematyki, a ulegających jego erudycji i wiedzy. Podsycali to za jego życia i po śmierci dziennikarze łódzkiego „Dziennika Łódzkiego”[3], „Expressu Ilustrowanego”[4] i wydawca łódzkiego pisma „Ten Ton”[5]. Gorzej, kiedy zawitał do jego posiadłości prawdziwy potomek hrabiów świętego cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego. W miarę zakrapianej imprezy w dworskich czworakach, hrabia zapytał o jego tytuł. Indagowany oświadczył solennie, że nie jest żadnym hrabią tylko dziennikarze go tak nazywają. Wreszcie Zbigniew Rzeszotarski już „de Lehndorff” był przyjęty, zresztą na słowo honoru i bez żadnych dowodów szlachectwa, w szeregi Związku Szlachty Polskiej. Kiedy niedługo później z jakichś względów wystąpił z tej organizacji, traf chciał, że nowym pełnoprawnym członkiem Związku został Hubert Mikołaj de Lendorff-Koszowicz (1936-2008), którego babka Maria była z domu Rzeszotarska[6]. Takie to były jedyne i prawdziwe koligacje pruskich Lehndorffów z Rzeszotarskimi.
Z bibliofilstwem Zbyszka łączyła się nieodłącznie jego megalomania. Używał bowiem do sygnowania swoich książek i archiwaliów, w tym wielu cennych inkunabułów i starodruków, wielkiej pieczęci herbowej łączącej Junoszę herb Rzeszotarskich z herbem własnym hrabiów von Lehndorffów. Herb ten, który jego właściciel nazywał „Junoszą odmienną” [!] uwiecznił w swoim prywatnym herbarzu wydanym w Niemczech Władysław Nowina-Chrzanowski[7]. Tą monstrualną pieczęcią jej właściciel niszczył w istocie swoje zbiory. Zapomniał, że rasowi bibliofile używali zazwyczaj małych i dyskretnych pieczątek tudzież ekslibrisów.
W każdej epoce jest społeczne zapotrzebowanie na takie postacie, jak Zbigniew Rzeszotarski. W latach sześćdziesiątych XX w. królował w warszawskim półświatku „Hrabia Lolo” czyli Andrzej Rzeszotarski, tak jak Zbyszek miłośnik kobiet i samochodów. Był człowiekiem niezwykle zamożnym, jak na czasy PRL. Dziś nikt o nim nie pamięta, jednak doczekał się naukowego opracowania[8]. Być może również jego łódzkiemu naśladowcy zostanie poświęcona w przyszłości praca oparta na materiałach archiwalnych. Póki co pamięć o Zbyszku nadal trwa, dzięki jego przyjaciołom i publikacjom medialnym, mimo ich ewidentnych wad odzwierciedlających legendę i pamięć ludzką ograniczoną do tego, co chce się wiedzieć.
Tekst niniejszy, uzupełniony o przypisy i ilustracje, stanowi poprawioną wersję drukowaną, jaka ukazała się w bieżącym roku w piśmie „Akapit. Rocznik Towarzystwa Bibliofilów Polskich w Warszawie”, t. 10: 2015, s. 124.
[1] Jerzy Andrzejewski, Zbigniew Andrzeju Dominik [!] Rzeszotarski de Lehndorff (1947-2007) – „Akapit”, nr 2: 2007, s. 128.
[2] Szymon Konarski, O heraldyce … Wyd. 2. Warszawa 1992, s. 68.
[3] Wiesław Pierzchała, Hrabia i jego białe kruki – „Dziennik Łódzki”, nr 293: 16-17 XII 2006, s. 25 (fot).
[4] Halina Cywińska, Szlachectwo zobowiązuje… – „Express Ilustrowany”, nr 19756: Łódź 24-26 XII 1993, s. 4 (fot.);
[5] Artykuły Zbigniewa Rzeszotarskiego o dworach polskich w krótkotrwałym piśmie „Ten Ton” wydawanym przez Wojciecha Grochowalskiego w 1992 r. pod red. Zbigniewa W. Nowaka. W tekstach tych Zbigniew „zmienił” swoje imię na „stryjowskie” Dominik z tytułem hrabiowskim (w nr 1) [!]. Po jego zgonie znalazło się ono po dwóch imionach metrykalnych wraz z rzekomym tytułem w nekrologu „Dziennika Łódzkiego”.
[6] Zobacz grób rodziny Rzeszotarskich (i Lendorffów) na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, kwatera 50, rząd 2, grób 30/31.
[7] Herbarz szlachty polskiej Władysława Nowina Chrzanowskiego. Institut für angewandte Sozialgeschichte Bonn 1982 (StudiaS. R Reprints und Faksimile R. 13 (P), s. 91. Wydane metodą faksymile na podstawie 4 t. roboczego oryginału autorskiego (Zbyszek posiadał kilkanaście rękopiśmiennych tomów tego dzieła w wersji kolorowej).
[8] Adam Kochajkiewicz, „Rotmistrz”, „Wuj”, „Hrabia Lolo”. Andrzej Rzeszotarski w dokumentach aparatu represji – „Przegląd Archiwalny Instytutu Pamięci Narodowej”. T. 7 (2014), s. 237-287.
Wiele z historii Zbyszka i jego rodziców, pochowanych na Cmentarzu św. Rocha na Radogoszczu w Łodzi, to temat na dłuższą opowieść, niekiedy wręcz groteskową. Również okoliczności zgonu Zbyszka i jego unieważniony testament na rzecz Polskiego Towarzystwa Heraldycznego zasługują może w przyszłości na szerszą gawędę.